O zdrowiu psychicznym w kontekście pandemii

Myślę, że znaleźliśmy się właśnie w takim momencie naszej egzystencji, że być może przed nami zostało już tylko odkrycie tego, że życie to taniec, i że nie ma w nim żadnego A i żadnego B. Może wtedy bardziej docenimy jego zalety i uda się nam go całkiem nie zmarnować.Rozmowa z profesorem Bartłomiejem Dobroczyńskim.

Wywiad przeprowadzony dla Fundacji Bez Klamek przez Magdalenę Kękuś, studentkę psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Panie Profesorze, pandemia COVID-19 to nie tylko rozprzestrzeniający się wirus, ale również przymusowa izolacja, puste ulice, kolejne obostrzenia, nieustające i przytłaczające informacje o nowych zakażonych, kolejnych zmarłych, o tym, że prawdopodobnie czeka nas kryzys ekonomiczny… Pandemia to także emocje i lęki.
Co dzieje się w naszych głowach? Jaki wpływ może wywierać obecna sytuacja na naszą psychikę?

Prof. Dobroczyński: Odpowiedź krótka – jest on wieloraki, a długa, to po kolei. Warto zacząć od tego – co mówię jako domorosły taoista – że zostały „wyłączone” nasze dobrze utrwalone automatyzmy. Ta pozornie banalna zmiana jest chyba w codziennym życiu najtrudniejsza do zniesienia. Timothy D. Wilson w książce Obcy samym sobie podkreśla, że my w ogromnej mierze jesteśmy istotami, które działają jak Jumbo Jet na pilocie automatycznym. Niektórzy mogliby być tym zaskoczeni albo zaniepokojeni, ale prawda jest taka, że to jest w gruncie rzeczy bardzo użyteczne, że tak działamy. Większość osób po obudzeniu się rano może funkcjonować przez dłuższy czas bez włączania świadomości, czyli robić różne rzeczy i one się niejako „same” robią. Uwaga na marginesie: automatos znaczy po grecku właśnie „samoczynny”. Zwykle, kiedy musi zostać włączona świadomość – taka monitorująca, kontrolna – oznacza to, że dzieje się coś nowego, niespodziewanego, nierzadko niechcianego. Jeśli takich włączeń jest zbyt dużo, to jest to bardzo męczące
i irytujące. Najważniejsza konsekwencja tej pandemii, polega na tym, że my czujemy się niepewnie, zaś codzienne poczucie pewności oparte jest właśnie na sprawnych peryferiach i bezkolizyjnych automatyzmach. Automatyzmy są jak zielone światło w tunelu dla pociągów – jedziesz i wszystko jest ok.

Spora niedogodność płynie też z faktu, że przy okazji została zakwestionowana nasza przyszłość. Bliższa i dalsza. Bo przecież w związku z zaistniałą sytuacją wiele rzeczy, które wydawały się oczywiste, takimi być przestały. Dotychczas jako studentka, mogłaś sobie myśleć, że teraz jeszcze przed tobą parę miesięcy nauki, potem sesja, potem wakacje itd. Teraz już tak nie możesz. Zderzasz się z niepewnością. Nie wiesz, jak będzie wyglądać nauka, sesja i wakacje, ani nawet czy w ogóle jakieś będą. Świadomość uderza jakby w szklany sufit, który nas odgrodził od bezpiecznej i dobrze ustalonej przyszłości, dlatego potrzebujemy czegoś w rodzaju „antyptaków” na tych szklanych sufitach, bo niby nic się nie zmieniło, ale my nagle jesteśmy zamknięci w szklanych słoikach. I co rusz w coś uderzamy.

Kolejna sprawa jest taka, że większość ludzi młodych nigdy nie miała takiego doświadczenia w swoim życiu. Ludzie z mojego pokolenia przeżyli stan wojenny. Pierwszy rok stanu wojennego, to był również pierwszy rok mojej pracy na uniwersytecie, miałem 23 lata. Wtedy było inne tempo, wszystko wyglądało inaczej. Teraz sytuacja jest o wiele bardziej złożona, bardziej groźna, nie tylko przez to, że rozgrywa się na poziomie globalnym, a nie tylko lokalnym, ale polega na tym, że to, z czym musimy się zmierzyć jest bardzo nieprzewidywalne. Nie wiemy, jak to się rozwinie. Wszyscy debiutujemy w czasach zarazy. W Polsce tak sytuacja rodem z Dekameronu, to dla większości ludzi była abstrakcja. Widać zresztą to nieprzygotowanie na całym świecie w zakresie organizacji medycyny, zapasów sprzętu medycznego, płynów odkażających, środków ochronnych dla lekarzy, braku różnych narzędzi, które są potrzebne. I to nie jest kwestia tylko Polski, ale też innych krajów o wiele lepiej rozwiniętych jak np. Stany Zjednoczone czy kraje zachodnie. Okazuje się, że całe społeczeństwa zagospodarowywały istniejące zasoby w inny, nazbyt lekkomyślny sposób. Trochę tak jak w słynnej bajce o mrówkach i koniku polnym. Całe wakacje sobie grali na skrzypcach, a tu nagle przyszła zima, jak z „Gry o tron” i okazuje się, że nie wiadomo, jak dalej funkcjonować.

No bo coraz wyraźniej widać też, że nie ma pomysłu, co z tym dalej mamy zrobić. Są dwie konkurencyjne strategie – jedna nastawiona na podtrzymywanie gospodarki np. szwedzka czy angielska, choć ci drudzy się z tego wycofują i druga, nastawiona na spłaszczenie krzywej zachorowań, czyli polegająca na izolowaniu ludzi i niedopuszczeniu do większej ilości zakażeń, żeby zapobiec załamaniu sytemu medycznego. Wygląda na to, że nikt nie wie do końca, czy ratować raczej gospodarkę czy medycynę. Powiedziałbym też, że my w społecznościach zachodu przyzwyczailiśmy się do tego, że żyjemy w luksusie tak bardzo, że nawet nie wiemy, że żyjemy w luksusie. Polskiej kobiecie na co dzień nie przychodzi do głowy, że jest szczęściarą, bo nie jest kobietą w Afganistanie. Polskiemu mężczyźnie nie przychodzi do głowy, że jest szczęściarzem, bo nie musi martwić się jak będzie funkcjonowała jego rodzina w Syrii. Żyliśmy w świecie, w którym mogliśmy robić wiele różnych rzeczy i nagle – jest jak jest. I to jest właściwie dopiero wstęp do odpowiedzi na Twoje pytanie, bo teraz pójdziemy trochę głębiej.

Natychmiast bowiem pojawiają się (i dalej będą się pojawiać) kolejne problemy, zupełnie nowego typu – związane z izolacją, z różnymi traumami psychologicznymi, z niepewnością i tym, że ten kryzys, który się teraz uruchomił nie wiemy, jak długo będzie trwał, a przypuszczalnie niekrótko… Co oczywiście generuje mnóstwo trudnych sytuacji. Są takie memy w Internecie, z kobiecej perspektywy robione, w stylu: „jaka będę po kwarantannie”. Wśród odpowiedzi do wyboru masz, że 20 kilogramów cięższa, rozwiedziona, a dzieci zostawione w oknie życia. Ludzie zaczynają mieć problemy, bo nagle musimy niemal bez przerwy przebywać z tymi samymi osobami, na tym samym terenie, a właściwie nigdy wcześniej tak nie było. Podobno nawet zwierzęta są lekko poirytowane, np. koty, że nie zostają na cały dzień same i nie mają swojego terytorium, tylko im się pałętają po nim jacyś ludzie. Mówiąc to, zmierzam do tego, że prędzej czy później, pojawią się u nas procesy psychiczne, którymi możemy być zaskoczeni. Wrócę do Wilsona. Skoro, jak twierdzi wielu psychologów poznawczych, ogromna większość naszych procesów psychicznych zachodzi poniżej progu świadomości, to znaczy, że one cały czas, niczym pilot automatyczny, „obliczają” różne rzeczy, ważą prawdopodobieństwa. Te wszystkie groźne wiadomości, które do nas docierają, niepewne sytuacje, które widzimy wokół – one cały czas są przez tego pilota ważone i obliczane. A efekty co pewien czas ujawniają się w sposób, którym możemy być zaskoczeni. Tu jakiś atak melancholii czy chandry, tam atak paniki, tu stan lękowy, a tu nagle atak furii i wylewamy wiadro pomyj na najukochańszą osobę, na najukochańsze zwierzę. Mówiąc skrótowo: należy założyć, że wraz ze społeczną izolacją i totalną rewolucją w codziennym życiu – otwarła się przed nami ogromna sfera nieobliczalności, nieprzewidywalności. A do tego, co chwilę włącza nam się głos wewnętrzny, który głosem nauczycielki od matematyki poucza: „umyj ręce”, „nie zbliżaj się”, „nie całuj”, „nie dotykaj” itd. Jako że nakazy są formułowane doraźnie i przez różne ośrodki decyzyjne, to często są wewnętrznie sprzeczne i nasze systemy obliczeniowe informują nas, że to bez sensu, że to jest jak ser szwajcarski – ma dziury. Na przykład przez pewien czas nie wolno było wchodzić do lasu, biegać czy jeździć na rowerze, a przecież doskonale wiadomo, że takie połączenie ruchu i przyrody, to baza dla immunologii i zdrowia psychicznego. Na szczęście z tego zakazu się niedawno wycofano.

Reasumując, wszystko to powoduje, że potrzebujemy znaleźć mnóstwo nowych sposobów na to, jak przetrwać. Musimy o wiele częściej niż dawniej włączać system „świadomość” – zarządzić sobie dyscyplinę, wprowadzić nowe „przepisy”, nowe „dekalogi”, różne „recepty” na życie codzienne, w zależności od tego, ile punktów sobie wypiszemy, co nam wolno, a czego nie. Chociaż musieliśmy zawiesić stare automatyzmy „na kołku”, to przecież i tak musimy wypracować sobie nowe, bo automatyzmy są zbawcze. I wreszcie niezmiernie ważną rzeczą jest to, jak sobie będziemy potrafili radzić z napływającymi informacjami. Jak często czytać wiadomości, na ile sobie pozwalać na wychodzenie myślą w przyszłość albo rozważanie różnych alternatywnych jej scenariuszy.

„Życie jest straszne, ale ja postanowiłem, że jest piękne” – to zdanie przypisano Bohumiłowi Hrabalowi. Czy w obecnej sytuacji: pełnej napięcia, bezradności i lęku jest w ogóle możliwe wytworzenie w sobie takiego nastawienia?

Prof. Dobroczyński: Ja myślę, że choć wprawdzie ludzie są do siebie w wielu sprawach podobni, to jednak tylko do pewnego stopnia, więc niestety, każdy z nas musi sam, często metodą prób i błędów, znaleźć własną formułę przetrwania. Oczywiście, są liczne ogólne prawidłowości, ale one zależą w dużej mierze od naszej wewnętrznej konstrukcji psychofizycznej. Lubię takie powiedzenie Freuda, że „konstytucja to wyrok”. To znaczy, że każdy z nas jest „aparatem” skonstruowanym na bazie setek tysięcy lat mieszających się DNA. I każdy z nas ma własne, wewnętrzne standardy regulacji, które są w sporej mierze niezmienne. Chyba najlepiej przybliża to zagadnienie Yuval Harari w swojej książce Sapiens. Pisze tam, że nasze wewnętrzne kryteria tego, czy nam jest dobrze czy źle, czy czujemy satysfakcję z życia czy jesteśmy nim rozczarowani, znajdują się całkowicie poza naszą kontrolą. Zostały bowiem „ustawione”, jak w termostacie, bez naszego udziału, zanim jeszcze przyszliśmy na świat. On przekonująco pokazuje, że jeśli jakaś osoba ma łagodnie zbalansowany system satysfakcji i rozczarowania, a więc powiedzmy, że na skali od 0 do10 jest ustawiona na 5, to będzie zadowolona nawet w całkiem niekomfortowej dla innych sytuacji, żyjąc jako imigrant zarobkowy w całkiem nowym mieście, nie mając znajomych ani „nadmiaru” pieniędzy. Szczęście przyniesie jej już to, że nie będzie głodna i będzie miała gdzie spać. Z kolei inna osoba, mająca bardziej wymagający system, ustawiony na 7 albo na 8, może żyć w niesłychanie komfortowych warunkach, wynaleźć lek na raka, dostać nagrodę Nobla, mieć wspaniałego partnera czy partnerkę, a wciąż czuć się rozczarowana. I co najważniejsze: to nie jest ani wina, ani zasługa konkretnej osoby, że ma taki a nie inny system satysfakcji-rozczarowania. Przekładając to na praktykę, kluczem jest choćby minimalna znajomość samego siebie, wiedza o tym, co jest dla mnie dobre albo niedobre, co przynosi mi rozwojową korzyść i komfort psychiczny, a co jest dla mnie zagrażające, stresujące i szkodliwe. Wtedy jest nieco łatwiej sobą zarządzać, nawet ja się ma bardzo wyśrubowane standardy regulacji.

Jest jeszcze jedna ważna umiejętność, jednak, niestety, trudna do pielęgnowania w społeczeństwach dobrobytu. To dyscyplina. Chodzi mi o to, że my mamy określoną moc mechanizmów obronnych, a co za tym idzie ograniczone możliwości dawania sobie rady z nowymi wyzwaniami czy radzenia sobie ze stresem. W związku z tym musimy zaplanować sobie naszą aktywność życiową w taki sposób, żeby do pewnych rzeczy nie dopuszczać. Trzeba po prostu czasami chronić się przed negatywnymi informacjami. A więc dobrze je selekcjonować, co oznacza, że musimy umieć je rozróżniać czyli wiedzieć, które są istotne, a które nie, oraz kiedy i na ile powinniśmy je brać pod uwagę. Z pewnością zatem nie można popaść w szaleństwo nieustannego sprawdzania, ile osób w Polsce i na świecie choruje, a ile osób zmarło, bo to nie tylko w niczym nam nie pomoże, ale dodatkowo buduje w nas fałszywy obraz rzeczywistości. Media opierają się na clickbaitach, na przyciąganiu naszej uwagi i uruchamianiu naszego zainteresowania. I rozgrywa się to często na poziome podprogowym. Jest sprawą oczywistą, że jeśli w jakiejś spokojnej osadzie w okolicach Białegostoku żyje się w miarę w porządku i „nic się nie dzieje” –  to taki pozytywny przecież stan rzeczy, mediów w ogóle nie zainteresuje, one tego nie nagłaśniają. Media zdecydowanie bardziej preferują sytuacje, kiedy ludzie biegają w panice, syreny wyją, domy i samochody płoną, a policja polewa demolujących wszystko demonstrantów wodą. Ciężarówki wywożące zmarłych też należą do zjawisk tego rodzaju. Więc takie informacje pojawiają się częściej. I w ten sposób tworzą nieadekwatny obraz sytuacji na poziome całości. Bo choć to oczywiście prawda, to jednak sposób jej przedstawienia gubi skalę zjawiska. Sugeruje, że jest ono o wiele bardziej zagrażające, niż jest w istocie. A tak po prostu nie jest. Dzisiaj zrobiłem po Krakowie ponad siedem kilometrów pieszo, ponieważ musiałem pójść do lekarza. I atmosfera wyludnionego wręcz miasta na chwilę zawiesiła całą moją wiedzę o zaistniałej sytuacji, bo nie wyczuwało się żadnego zagrożenia. Wręcz przeciwnie, było niemal sielankowo – piękna pogoda, niewielu ludzi, którzy chodzą leniwie, wiele ptaków… Atmosfera jak z dawnych czasów, kiedy był późny sierpień, wszyscy pojechali na wakacje i w mieście nikogo nie ma. I oczywiście, pandemia koronawirusa nie została przez to unieważniona, ale w porównaniu do dramatycznych obrazów z wiadomości telewizyjnych, to tak naprawdę nic się specjalnego nie działo. Więc żeby zrównoważyć te dwie sfery – codziennej egzystencji i histerii mediów – przestałem niemal oglądać wiadomości w telewizji, bo to wypacza obraz codzienności, a do tego nie wpływa na mnie zbyt dobrze. Jeśli bowiem wystawiam się na ogromną ilość traumatyzujących informacji, to czy chcę czy nie, umysł będzie mi cały czas te dane na różne sposoby obrabiał. A to mi w niczym nie pomoże, raczej zaszkodzi. Ostatnio miałem nawet taki sen, że wyszedłem na ulicę bez maseczki i czułem wyraźnie, że robię coś złego, że to przestępstwo i inni patrzą na mnie z naganą w oczach. Pomyślałem więc, że lepiej w czasie „wiadomości” zająć się czymś innym. Znam przecież swoją psychikę na tyle, żeby wiedzieć jakie czynności są dla mnie dobre. Mam teraz znacznie więcej pracy niż zwykle, bo nauczanie w sieci wymaga większego zaangażowania i wysiłku, niż „na żywo” w sali seminaryjnej czy wykładowej. Żeby skompletować jeden wykład, muszę nagrać dwa lub nawet trzy filmy po 30 minut, żeby cały materiał się zmieścił – a równocześnie dał się przyswoić i nie był niestrawny. Więc jak mam trzy kursy tygodniowo, to w każdym tygodniu muszę nagrać od sześciu do dziewięciu wykładów, które trzeba przecież najpierw na nowo przyrządzić w powerpoincie. Poza tym więcej niż zwykle koresponduję ze studentami, częściej też udzielam konsultacji „on line”. No i prowadzę  seminaria, czyli robię wszystko to, co robiłem wcześniej, z tym, że mam znacznie więcej pracy niż miałem.

Tylko wprowadził Pan nowe rytuały i nową rutynę.

Prof. Dobroczyński: W pewnym sensie tak. I to nie tylko w odniesieniu do działalności uniwersyteckiej. Otóż ostatnio bardzo uaktywniłem w sobie tzw. część kobiecą, oczywiście stereotypowo rozumianą. Lubię „działalność entropijną”, czyli wszystkie te czynności, które wymagają ciągłego powtarzania i odnawiania, a więc np. sprzątanie, mopowanie, mycie naczyń, generalnie: robienie porządków. Niedawno się przeprowadziłem, większość rzeczy jest jeszcze ciągle na podłodze, płyty i książki w workach i pudłach. I w tej ekstraordynaryjnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, porządkowanie bardzo dobrze na mnie działa i świetnie mnie uspokaja. A niezależnie od tego, to jak już się napracuję – dozuję sobie sporą ilość tego, co jest dla mnie najlepsze, a najlepsza jest dla mnie sztuka. No więc słucham muzyki w niewyobrażalnych wręcz ilościach. Zawsze to robiłem, ale teraz słucham jej jeszcze więcej. Nie wiem czy można się do tego przyznać publicznie, ale w jednym dniu jestem w stanie przesłuchać nawet siedem albumów. Przy czym nie codziennie, bo jak jednego dnia się osłucham, to drugiego dnia muszę dać receptorom spokój. I to mnie wciąga, bo to jest po prostu inny świat.

Po latach przekonałem się, że mój umysł potrzebuje czegoś na kształt zewnętrznego szkieletu. I taki „egzoszkielet duszy”, wspomagające ją ramy, można sporządzić na kilka sposobów. Jest to o tyle konieczne, że umysł sam z siebie, nie poddany dyscyplinie, bardzo przypomina wodę. Ktoś może być zdziwiony takim porównaniem, ale proszę przypomnieć sobie, że jedno z najbardziej trwałych określeń dobrze chwytających naturę świadomości, to jest utworzona ponad sto lat temu przez Williama Jamesa metafora strumienia, a strumień to jest przecież woda. I umysł podąża w takim kierunku, jaki mu dyktuje koryto. A jeśli to koryto nie ma wyraźnych brzegów, to – dalej mówiąc metaforycznie – umysł z niego „wypada” i łatwo się rozlewa. Więc my musimy sami mu zrobić to koryto, stworzyć coś w rodzaju prowadnicy dla naszej świadomości. I to wszystko o czym mówię – automatyzmy, dyscyplina, budowanie nawyków i przyzwyczajeń – to są różne sposoby na robienie takiego koryta. Ono stanie się takim egzoszkieletem duszy, który będzie nas „trzymał” w ryzach jak swoisty gorset. W przeciwnym wypadku umysł się nam rozleje czy też wypadnie z formy, co zawsze wiąże się z różnego rodzaju psychologicznymi zagrożeniami. To dotyczy nie tylko pracy, ale także tak ważnej, a często lekceważonej rzeczy, jak zwykły fizyczny ruch. Życie to ruch i jeśli długo się nie ruszamy, to nasza psychofizyczna kondycja znacznie się pogarsza. Można spacerować, jeździć na rowerze, pobiegać w terenie czy na sztucznej bieżni, a nawet robić pompki, cokolwiek, ale bez tego nasz umysł będzie cierpiał.

Ktoś teraz słusznie powie: „o, pięknoduchu, ty tu mówisz o bieganiu, malarstwie i słuchaniu muzyki, a ja mam w domu piekło, na które składają się trójka dzieci, wyrywające sobie laptopy do gier i lekcji zdalnych, pijący i przemocowy mąż, zagrożenie zwolnieniem z pracy i obawa z czego spłacić kredyty…”. Jasne, skłaniam z pokorą głowę, w tej sytuacji nie mam oczywiście żadnego skutecznego i gotowego rozwiązania. Nie zmienia to jednak faktu, że te problemy same nie znikną i trzeba będzie poszukać jakiegoś rozwiązania, sposobów na zarządzanie także i tym najtrudniejszymi sytuacjami. Takich spraw nie da się bowiem, mówiąc kolokwialnie, pozamiatać pod dywan. Być może też trzeba sobie teraz częściej niż zwykle pozwolić na odreagowanie, a więc dopuszczenie do głosu bardzo niekomfortowych uczuć i stanów. Na przykład na doświadczanie swoich negatywnych emocji bez uciekania od nich, zwierzanie się bliskim ze swoich obaw i lęków, a nawet otwarte rozpaczanie i płakanie, bo  nie wolno na dłuższą metę udawać, że nic się nie dzieje. Nie można też czekać w nieskończoność, że sytuacja się jakoś sama rozwiąże, bo to nam wybije w pewnym momencie jak szambo. Trzeba po prostu nauczyć się dbać o swoją higienę psychiczną, bo o tym właśnie cały czas rozmawiamy.

Najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby zagospodarować sobie dni w zdyscyplinowany sposób. Bo najprostszy przepis na spleen, chandrę i depresję jest taki, że po wstaniu z łóżka przez cały dzień nie będziesz robić nic tylko, mówiąc w wielkim skrócie, na zmianę pić, jeść i chodzić od okna do drzwi i od drzwi do okna. Wieczorem masz „depresję” jak w banku. Dlaczego? Właśnie dlatego, że jak już mówiliśmy, umysł jak woda potrzebuje miejsca, koryta i granic. Bez tego, to on płynie we wszystkich kierunkach, a taki stan jest szybko odczytywany przez nas jako zagrażający. Dzień nam uciekł, 14 czy 16 godzin przeleciało jak Pendolino, bo nie było w nim wyraźnych punktów, do których umysł mógłby się przyczepić. A przepis na dobre samopoczucie jest odwrotny. Wstałaś rano, przebiegłaś pięć kilometrów, napisałaś jakiś tekst, rozmawiałaś z koleżanką o wspólnych planach, projektach czy wakacjach, zrobiłaś zakupy, zaplanowałaś wielką symfonię i ją napisałaś, pod wieczór zorganizowałaś wystawę swojego malarstwa, a na koniec wymyśliłaś serial, który zrealizujesz. W tym przypadku dzień jawi się jako rozciągnięty w czasie, bogaty i obfitujący w liczne wydarzenia, wypełniony sensem, udany. Im więcej jest zatem tych punktów odniesienia, do których nasze umysły mogą się odnieść i poczuć w nich komfortowo i bezpiecznie, jak rzeka w korycie, tym dla nas lepiej.

Ostatnia rzecz, która jest moim zdaniem warta rozważenia, to żeby założyć sobie barierę czasową na świadomość i nie myśleć zbyt dużo o przyszłości, a jeszcze lepiej, nie „wychylać się” do przodu więcej niż na dzień czy dwa. W obecnej sytuacji, to po prostu nie ma sensu, bo nie wiemy, co się zdarzy. Bardzo wyrafinowane i złożone konstrukcje „anankastycznych wizjonerów”, którzy planują na dziesięć tygodni do przodu – mogą się rozbić o jedną decyzję, pojedynczy zakaz czy nieoczekiwaną zmianę okoliczności. Sytuację z którą mamy teraz do czynienia nazywa się czasem „czarnym łabędziem”. To jest takie nieprzywidziane wydarzenie, która nagle wszystko zmienia. I ta pandemia jest do pewnego stopnia właśnie takim wydarzeniem, a dodatkowo jest ona nałożona na kryzys klimatyczny i wiele innych czynników komplikujących cały obraz. W praktyce oznacza to, że bezpiecznie jest myśleć tak: dzisiaj jest czwartek i mam dużo różnych rzeczy do zrobienia i mogę jeszcze zaplanować, co będę robił w piątek. Natomiast sobota jest już w pewnym sensie poza horyzontem zdarzeń….

Obecna sytuacja to swego rodzaju papierek lakmusowy – z jednej strony z ludzi wychodzi wrogość z drugiej obserwujemy niespotykane przejawy życzliwości. Czy to może wynikać z tej niepewności dnia następnego?

Prof. Dobroczyński: Myślę, że sama sobie odpowiedziałaś na to pytanie – to jest właśnie papierek lakmusowy. I on pokazuje, że u różnych ludzi taka sytuacja uruchamia różne procesy w zależności od tego na ile są oni beneficjentami trudnego i bolesnego zazwyczaj procesu samopoznania. To jak rozumiesz sytuację, w której się znaleźliśmy – co jest też pewną poznawczą umiejętnością – sprawia, że lepiej albo gorzej reagujesz na to co się dzieje, co przynosi życie. Wiadomo, że na nasze samopoczucie dobrze wpływa – i to pokazują badania – jeśli jesteśmy mili i pomocni. Jednak nie wszyscy o tym wiedzą, a nawet jak wiedzą, nie zawsze są w stanie tak się zachować. Jeśli jestem przestraszony i sfrustrowany, to mam do wyboru nawrzeszczeć na wszystkich i odreagować ten bulgoczący nadmiar w ten właśnie sposób, albo też mogę się mocno wziąć w garść i zadzwonić do paru bliskich osób, zapytać, jak się mają i czy czegoś im nie potrzeba. Oczywiście, pierwsza reakcja jest łatwiejsza, druga wymaga większego wysiłku. Chociaż sceptyk  machnie ręką – „cóż to za idealizm?” – to jednak liczne badania pokazują, że dbanie o relacje, troska o innych, altruizm, w znaczący sposób przyczyniają się do zwiększenia naszego dobrostanu i poczucia szczęścia. Prawidłowość tę odkryto w trakcie bodajże najdłuższych badań psychologicznych jakie kiedykolwiek zrobiono, a chodziło o odpowiedź na pytanie „co czyni nas szczęśliwymi”. Prowadzono je nad absolwentami Harvardu, a rozpoczęto w latach 30. XX wieku i trwały ponad 70 lat. Ich największą słabością było to, że dotyczyły wyłącznie mężczyzn. I po analizie wyników okazało się, że za nasze poczucie szczęścia odpowiedzialne są proste rzeczy, takie jak właśnie jakość naszych relacji z innymi, altruizm, troska o bliskich. Jak napisał w podsumowaniu jeden z badaczy, tyle lat i energii włożono w to, by na końcu dowiedzieć się, że szczęście to miłość. I że jest ona ważniejsza od staniu posiadania i poziomu cholesterolu.

W gruncie rzeczy to jest strasznie proste na poziomie tego, jak to powinno wyglądać. Trudne jest dzisiaj to, że warunki się gwałtownie zmieniły, z umiarkowanie niepewnych na bardzo niepewne. Pojawiła się niepewność przyszłości, zagrożenie życia i stabilności, czyli obawa przed utratą pracy, bliskich, zdrowia. Zmieniły się też tak przecież ważne w świetle tych badań relacje międzyludzkie. To truizm, ale człowiek potrzebuje kontaktów cielesnych z innymi. I to bardzo. Potrzebuje dotykać bliskie sobie osoby, potrzebuje się tulić, całować, uprawiać seks. Teraz to wszystko stało się więcej niż problematyczne. Ludzie muszą być bardziej ostrożni w tym bezpośrednim kontakcie. Jeśli mieszkasz z kimś w jednym domu to oczywiście jest łatwiej, ale jeśli spotykasz na ulicy przyjaciółkę albo przyjaciela, to nie masz już pewności czy możesz rzucić mu się na szyję czy też nie. A eksperci zalecają, żeby się jednak nie rzucać. Nie możesz pójść do restauracji, a jak będziesz chciała wziąć jedzenie na wynos i zjeść w parku, to przyjdzie policja i dostaniesz mandat. Mniej więcej wiemy, co mamy robić, żeby w miarę dobrze funkcjonować. Natomiast problematyczne jest to, że ogromną część rzeczy trzeba robić w nowy sposób i równie ogromną część z nich nie można robić w ogóle.

Skuteczne powstrzymanie rozwoju epidemii w dużej mierze zależy od naszego solidarnego działania. Dlaczego niektórzy nie stosują się do obostrzeń? Trudno przypisać to niewiedzy.

Prof. Dobroczyński: Bardzo wiele rzeczy w Polsce uwarunkowane jest naszą historią. I to odległą, w skali dwustu-trzystu lat, a może i dalszą. My jesteśmy dość specyficznym społeczeństwem, które jest bardzo mocno – z czego ludzie albo nie zdają sobie sprawy albo jak się im powie, to powątpiewają – uwarunkowane przeszłością, na którą składają się zabory, pańszczyzna, feudalna mentalność, dwie wojny światowe, niemiecka okupacja i sowiecka dominacja. W wyniku takich uwarunkowań, wiele rzeczy u nas nigdy się nie rozwinęło, albo pojawiło się w zniekształconej, groteskowej niekiedy formie. Przede wszystkim, nie została u nas nigdy w pełni wykształcona świadomość obywatelska. Ludzie przez pokolenia byli kształceni do tego, że obowiązujące prawo jest wyznaczone przez zaborcę, okupanta albo niechciany, narzucony rząd. W związku z tym nie możemy liczyć na coś takiego jak np. w krajach skandynawskich, że ludzie chętnie, a wręcz  nadmiarowo, podporządkują się różnym zakazom i nakazom, szczególnie jeśli sformułowane są nie jako zakazy czy nakazy, ale jako zalecenia. Tak jak zrobiono to choćby w Szwecji (choć oczywiście nie wiemy, jak ona na tym wyjdzie). Wielu wielkich pisarzy, polityków od najdawniejszych czasów formułowało odniesieniu do narodu polskiego pesymistyczną diagnozę, że to nie jest kraj do rządzenia i że to jest żadne społeczeństwo, że tutaj nie ma poczucia odpowiedzialności za siebie nawzajem, nie ma chęci do współpracy, nie ma głębokiego poczucia istnienia dobra wspólnego. Można do tego dodać, że w ostatnich paru dekadach sytuacja pod tym względem wcale się nie poprawiła, bo cały czas jesteśmy rządzeni metodą antagonizowania i zwracania różnych grup społecznych przecie sobie. Przez długi czas byliśmy społeczeństwem z gruntu chłopskim, nie istniało u nas rodzime mieszczaństwo, dopiero niedawno zaczęło się ono tworzyć w sensie terytorialnym i mentalnym. To wszystko rodzi szczególny stosunek do prawa, do zakazów i nakazów, do obowiązków, do współobywateli. Dodatkową komplikację stanowi obecność kościoła katolickiego i jego przemożny wpływ na mentalność ogromnej części naszych rodaków. W efekcie tych wszystkich czynników Polska jest społeczeństwem niezmodernizowanym, z bardzo nikłym kapitałem społecznym – ludzie są nieufni i podejrzliwi wobec siebie, a w sferze aksjologicznej preferowane są określone ideały, które z wartościami społeczeństwa obywatelskiego nie mają wiele wspólnego. Maria Janion, która od zawsze zwalczała nasze romantyczno-mesjanistyczne ambicje i postawy, dodatkowo określiła parę lat temu polskie społeczeństwo mianem „militarno-myśliwsko-katolickiego”. Dlaczego wydaje mi się to takie ważne? Bo takie postawy kreują określone wartości w życiu codziennym, takie jak heroizm, męczeństwo, przewagę uczuć nad rozumem i zdrowym rozsądkiem, w efekcie nadal wysoko cenione są cechy niezbyt przydatne w czasach pokoju, jak choćby brawura, martyrologia, śmierć w nierównym boju, ofiara z życia, szarża na bagnety i ułańska fantazja. Więc czy ktoś, kto jest w ten sposób uformowany ma się bać jakichś niewidzialnych wirusów? No nie, przecież nie ma mowy. Jak popatrzysz na to z szerszej historycznej perspektywy, to jest zrozumiałe, dlaczego się tak dzieje. Jeżeli rządzący z jednej strony zakazują niemal wszystkiego, a z drugiej, jak gdyby nigdy nic, proponują na serio wybory prezydenckie, lub sami nie stosują się do wprowadzonych zakazów, to czego wymagać od zwykłych ludzi, którzy to widzą? Jeden patrol policji złapie cię na „nielegalnym wyjściu w teren” i udzieli grzecznego pouczenia, inny wulgarnie obsztorcuje, kolejny da ci mandat 500 zł a inny 30 tysięcy. To, co w Polsce jest powszechnym doświadczeniem, to fakt, że jedyna reguła jest taka, że nie ma reguł i panuje wolna amerykanka.

Czy Pana zdaniem po ustąpieniu epidemii coś zmieni się w naszej świadomości? Czy będziemy potrafili bardziej docenić nasze zdrowie i życie?

Prof. Dobroczyński: Pewne jest tylko to, że człowiek ma krótką pamięć. Nie wiemy, jak trwałe okażą się zmiany wymuszone inwazją koronawirusa. Ja z wiekiem dorobiłem się dość pesymistycznego poglądu na ludzką naturę. Doświadczenie pokazuje, że obojętnie co obiecamy sobie w chwili zagrożenia, to jeśli tylko bezpośredni nacisk zelżeje – natychmiast i chętnie o tym zapomnimy i wrócimy do starych przyzwyczajeń.  Dam Ci prosty przykład: jak Karol Wojtyła umarł, to pojawiły się takie wielkie opowieści o „pokoleniu JP2”. O powstaniu nowej jakości w życiu Polaków. A kibice Cracovii z kibicami Wisły zawarli nawet z tej okazji wieczny pokój, pakt o nieagresji. Ile to trwało? Trzy miesiące? Pół roku? To jest fikcja, ludzie tak nie działają. Dlatego tak bardzo ważna jest polityka, kultura organizacyjna i obywatelskość. Ludzie świadomi wiedzą, że trwałe zmiany da się spowodować wyłącznie przez inicjatywy o charakterze strukturalnym tzn. ustanowienie prawa, wprowadzenie w obieg społeczny określonego języka, powołanie do życia odpowiednich organizacji. Rozwinięte społeczności demokratyczne polegają na tym, że istnieją w nich coraz lepsze organizacje monitorujące, które dbają o to, aby nie można było łamać prawa bezkarnie. Pilnują, żeby reguły obejmowały wszystkich, nie tylko zwykłych obywateli, ale także i „wielkich tego świata”, polityków czy bogaczy. Natomiast, żeby ludzie „sami z siebie” wzięli się w karby na takiej zasadzie, że już wiadomo, iż pewnych rzeczy nie wolno robić, to w to nie uwierzę… Po drugiej wojnie światowej, po Holocauście wydawałoby się, że w takim kraju jak Polska nie będzie nigdy miejsca dla ludzi, którzy chlubią się kultem Hitlera, obnoszą ze swastykami, czytają „Mein Kampf” z aprobatą i zachwytem. A jak doskonale wiemy, jest całkiem inaczej. Jedna z książek nieżyjącej już, wybitnej filozofki Barbary Skargi nazywa się Człowiek to nie jest piękne zwierzę. Doskonale rozumiem zawarty w tytule sceptycyzm. Myślę, człowiek bardzo łatwo się „obsuwa” i szybko zapomina, że bardzo się bał o swoje życie, że było z nim niedobrze. W czasach młodości uwielbiałem filmy amerykańskiego reżysera Sama Peckinpaha, twórcy tzw. anty-westernów. To były niekiedy bardzo brutalne opowieści z Dzikiego Zachodu, w szyderczy sposób demaskujące całą mitologię z nim związaną. I jednym z takich jego mniej znanych, a przy tym wręcz uroczych dzieł była Ballada o Cable’u Hogue’u (1970). Już w pierwszej sekwencji tego filmu, dowiadujemy się jaki pogląd na ludzką naturę mają scenarzysta i reżyser. Oto główny bohater zostaje zdradzony przez swoich współtowarzyszy i pozostawiony na pustyni, gdzie grozi mu śmierć z głodu i pragnienia. Próbuje się stamtąd wydostać, ale z każdą godziną i kolejnym dniem tułaczki słabnie i coraz bardziej błądzi po bezkresnym pustkowiu. Przy czym przez cały czas modli się na głos, choć w nieco osobliwy sposób. Widz słyszy coś w rodzaju: „Panie Boże, nadmieniam Ci, że już drugi dzień z rzędu nie miałem wody w ustach i jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce umrę i nie odpokutuję na ziemi za swoje grzechy, na czym Ci nie powinno zależeć”. Okazuje się to jednak bezskuteczne i w końcu nasz bohater kompletnie wyczerpany leży na pustyni już prawie umiera, ale ostatkiem sił zaczyna kopać słabnącymi rękami i nagle okazuje się, że w ten sposób dokopuje się wody. Więc łapczywie ją pije, a kiedy tylko trochę odzyskuje siły, wstaje i wykrzykuje wszem i wobec, że oto „ja sam Cable Hogue znalazłem wodę, ja sam, jestem wielki!”. I to jest moim zdaniem zgrabnie uchwycona syntetyczna prawda o naturze człowieka. Kiedy w 2008 roku był kryzys, to w Londynie, nawet zwykle racjonalni i sceptyczni bankierzy i szefowie korporacji, zaczęli nagle chodzić do kościoła. Jednak kiedy przestało być ciężko – to także równie nagle chodzić przestali. To jest oczywiście przygnębiające, że człowiek się nie uczy. Niby powszechnie wiadomo, że powinniśmy zadbać o Ziemię, bo ona dłużej nie wytrzyma takiej straszliwej eksploatacji, jaką jej zafundowaliśmy – z chciwości, egoizmu i chęci zysku bez względu na koszty. Jednak nic nie wskazuje na to, że możni tego świata, politycy, czy społeczeństwa poważnie podchodzą do tego trudnego wyzwania.  Więc jeśli nic się nie zmieni w tym zakresie, to obawiam się, że czeka nas zagłada.

Panie Profesorze, ta puenta może nie jest pocieszająca, ale z pewnością jest prawdziwa, trudno się nie zgodzić, biorąc pod uwagę taką ilość przykładów. Pewnie rzeczywiście tak będzie.

Prof. Dobroczyński: Uwielbiam kapitalny film Michała Rosy „Szczęście świata”. On dzieje się tuż przed drugą wojną światową i opisuje historię mieszkańców czynszowej kamienicy, która znajduje się gdzieś na Śląsku. Żyją tam różni ludzie, Polacy, Ślązacy, Niemcy i przeurocza Żydówka grana przez Karolinę Gruszkę, którą fascynują się niemal wszyscy mężczyźni mieszkający w kamienicy. Pod różnymi pozorami odwiedzają ją, zagadują, podsłuchują i obserwują. W jednej z moich ulubionych scen, przychodzi do niej w odwiedziny Rufin, Ślązak, który jest niesamowitym, samorodnym talentem matematycznym. I on chce, żeby ona wytłumaczyła mu na czym polega taniec. Róża, bo tak nazywa się bohaterka grana przez Karolinę Gruszkę, po prostu puszcza gramofon i zaczyna z nim tańczyć. Z początku nic tu nie wychodzi, bo on gubi rytm, sytuacja całkowicie go przerasta i staje się bardzo trudna, w końcu wyrywa się i prosi, żeby mu w końcu wytłumaczyła, o co w tym tańcu chodzi. Bo dla niego musi być jakiś cel, sens, takiej aktywności. On musi wiedzieć od jakiego A idzie się do jakiego B. Na co ona mu z uśmiechem odpowiada, że w tańcu właśnie o nic nie chodzi, że tam nie ma żadnego A, ani żadnego B. I po pewnym czasie, kiedy on znowu z nią tańczy, ta intuicyjna, niedyskursywna, poczuciowa prawda do niego wreszcie dociera. W jego oczach maluje się zachwyt i on nagle wyrzuca z siebie coś takiego: „ja już wiem, że nie ma żadnego A ani żadnego B, i ja chcę to teraz robić cały czas. Czy możemy to robić jeszcze i jeszcze i jeszcze?”. I ja myślę, że my znaleźliśmy się właśnie w takim momencie naszej egzystencji, że być może przed nami zostało już tylko odkrycie tego, że życie to taniec, i że nie ma w nim żadnego A i żadnego B. Może wtedy bardziej docenimy jego zalety i uda się nam go całkiem nie zmarnować.

 

dr hab. Bartłomiej Dobroczyński, prof. UJ – psycholog, wykładowca Instytutu Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego; jego zainteresowania naukowe obejmują dzieje polskiej i światowej myśli psychologicznej, historię i znaczenie idei nieświadomości oraz alternatywne ruchy kulturowe. Autor i współautor kilku książek, m.in. “Kłopoty z duchowością. Szkice z pogranicza psychologii”, “Niezabliźniona rana Narcyza. Dyptyk o nieświadomości i początkach polskiej psychoanalizy” (wraz z M. Marcinów) oraz  “Czyje jest nasze życie?” (wraz z O. Drendą)

Napisz do nas

Nie ma nas teraz w pobliżu. Zostaw wiadomość, a odpiszemy najszybciej jak to możliwe :)

Not readable? Change text.